Felietonyamerykańskie duchy

Zakładam, choć może niesłusznie, że większość z was nie słyszała nigdy o Albany. Przypuszczam, że nie wiecie również, że właśnie to niepozorne miasto, a nie zamieszkany przez ponad osiem milionów ludzi Nowy Jork jest stolicą stanu. Sama o jego istnieniu dowiedziałam się dopiero podczas którejś z moich pierwszych podróży do Stanów, kiedy z moim późniejszym mężem wybieraliśmy się na północ, czy to zobaczyć wodospad Niagara, czy też wypić lokalne wino nad malowniczymi Finger Lakes. Albany migało nam wtedy na znakach drogowych, ale jakoś nigdy nie zachęcało do odwiedzin.

Kiedy już zamieszkałam w Nowym Jorku, zdarzyło się, że mój mąż miał do Albany jechać służbowo. Akurat marzyłam o tym, żeby choć na chwilę wyrwać się z Brooklynu, zmienić otoczenie, popatrzeć na coś innego albo chociaż wziąć kąpiel w pokoju hotelowym. Kierunek był mi obojętny. W ten oto sposób, pewnego ponurego, deszczowego wieczoru trafiłam do Albany w charakterze pasażerki na gapę.

Następnego dnia, podczas gdy mój mąż biegał między konferencjami i objadał się homarami na służbowej kolacji, ja, nie zważając na strugi deszczu, postanowiłam dać stolicy stanu Nowy Jork szansę na to, żeby mnie zaskoczyła, zauroczyła, a może nawet przestraszyła… Przed wyjazdem zajrzałam do internetu, żeby sprawdzić, czy jest tam coś, co koniecznie muszę zobaczyć, ale planowałam się też po prostu powałęsać, skręcając w te uliczki, które akurat najbardziej będą do mnie przemawiać. Zgodnie z sugestiami internetu zarezerwowałam sobie bezpłatne zwiedzanie budynku Kapitolu (New York State Capitol), któremu miały towarzyszyć opowieści o duchach rzekomo nawiedzających to miejsce.

Ponieważ wycieczka miała odbywać się już po zamknięciu budynku (być może zamieszkujące w nim duchy nie lubią zbytniego gwaru), pierwszą część dnia mogłam zgodnie z planem przeznaczyć na swobodne szwendanie się po mieście.

Mieście podejrzanie opuszczonym i, jak miało się wkrótce okazać, pełnym niezwykle klimatycznych, porzuconych kościołów. Na pierwszy z nich trafiłam krótko po wizycie nad rzeką, gdzie cumował USS Slater – jedyny wciąż działający niszczyciel z czasów II wojny światowej. Dosłownie kilka minut spacerem od wybrzeża z powrotem w kierunku miasta natknęłam się na ruiny kościoła św. Jana. Jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w soczystą zieleń smaganego deszczem bluszczu, który z imponującym zacięciem brał we władanie szare ściany budynku, wybite okna, pojedyncze, zachwycające witraże. Wokół panowała upiorna cisza, jeśli nie liczyć monotonnego szumu deszczu. Nie był to jednak jedyny dowód na panujący w mieście kryzys wiary.

Poszukując w internecie informacji na temat znalezionej przeze mnie perełki, trafiłam na informację o kolejnym opuszczonym kościele – tym razem pod wezwaniem św. Józefa. Ten, chociaż mniej imponujący, jeszcze lepiej odnalazłby się w charakterze scenografii do filmu o rodzinie Addamsów. Zaspokoiwszy moje mroczne poczucie estetyki, postanowiłam udać się już w rejony słynnego Kapitolu. Tam czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka – katedra pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, chociaż nie podzieliła smutnego losu innych przybytków sakralnych, na tle grafitowego nieba prezentowała się tyleż imponująco, co złowieszczo. Zdecydowanie był  to idealny dzień na spotkanie z amerykańskimi duchami. 

Kiedy w końcu dotarłam na umówioną godzinę do Kapitolu, rzeczywiście nie było tam już nikogo poza ochroniarzami i nieliczną grupą nerwowo chichoczących turystów, oczekujących na naszego przewodnika.

Okazał się nim starszy pan w stroju dziewiętnastowiecznego biznesmena. W jego ubiorze i zachowaniu nie było jednak nic teatralnego, w tamtej chwili nie zdziwiłabym się, gdyby miało się okazać, że on sam jest duchem. Nastrój tego miejsca, słabe, ciepłe oświetlenie, roznoszące się po korytarzach echo, smagająca okna ponura ulewa – to wszystko sprawiało, że byłam gotowa uwierzyć w nawiedzające Kapitol duchy. A tych podobno tam nie brakowało.

Przewodnik poprowadził nas do klimatycznych wind, które miały zabrać nas na samą górę opustoszałego budynku. Tam usłyszeliśmy pierwszą historię o mężczyźnie, który straciwszy fortunę, postanowił popełnić samobójstwo, skacząc ze szczytu budynku. Tam gdzie akurat staliśmy. Kolejna historia dotyczyła wielkiego pożaru, który nie oszczędził znajdującej się w Kapitolu biblioteki, zawierającej wiele cennych dokumentów. To w ich obronie zginął dozorca, Samuel Abbott, który próbował ocalić jak największą część zbiorów. Niestety, jego życie poszło na marne, a on sam, być może z poczucia niespełnionego obowiązku, ponoć wciąż przemierza korytarze, opiekując się dawnym miejscem pracy. W drodze do kolejnego punktu zwiedzania oglądaliśmy wystawę fotograficzną. Zdjęcia przedstawiały tajemnicze błyski, które miały ponoć świadczyć o obecności zjawisk paranormalnych. Wzruszyłam wtedy niezauważalnie ramionami, przecież wiadomo, że to odbicie w soczewce czy coś takiego, nie doszukujmy się sensacji tam, gdzie jej nie ma.

Jednak już po chwili miałam zmienić zdanie.

Weszliśmy do Assembly Chamber, w którym od początku czułam się jakoś dziwnie. Dziwniej niż w pozostałych częściach Kapitolu. W pewnym momencie z niewytłumaczalnego powodu zrobiło mi się zimno, dosłownie poczułam ciarki. To w tym pomieszczeniu na ścianach z piaskowca dzieło swojego życia namalował William Morris Hunt. Niestety malowane bezpośrednio na piaskowcu freski nie miały prawa przetrwać zbyt długo. Mówi się, że artysta popełnił samobójstwo, kiedy dowiedział się, że nie dostanie kolejnych zamówień. Jego duch pojawia się w miejscach, w których kiedyś ludzie mogli podziwiać najpiękniejsze z jego prac… Kiedy zrobiłam tam zdjęcie, z mieszaniną zaskoczenia i lekkiego niedowierzania dostrzegam na nim błękitny błysk. Odbicie soczewki, jasne. 

W Kapitolu pojawia się również duch prezydenta Lincolna.

Podejrzewam, że zagląda tam po to, żeby podziwiać słynną The Great Western Staircase, powszechniej znaną jako Million Dollar Staircase. To bez wątpienia najpiękniejsza klatka schodowa, jaką w życiu widziałam. Trudno się zresztą dziwić – jej trwająca czternaście lat (1883-1897) budowa kosztowała, jak sama nazwa wskazuje, okrągły milion dolarów. W tamtych czasach była to prawdziwa fortuna, konieczna, żeby zakupić odpowiednią ilość cennego, czerwonego piaskowca i opłacić pracę ponad pięciuset kamieniarzy. Odpowiedzialni za wyrzeźbienie zdobień mieli jedną wytyczną – w kamieniu klatki schodowej miały znaleźć się twarze siedemdziesięciu siedmiu postaci ważnych dla historii Stanów Zjednoczonych, poza tym pozostawiono im wolną rękę. Większość kamieniarzy postanowiła wykorzystać okazję, aby uwiecznić w ten sposób oblicza ukochanych osób, żon i dzieci. To ich anonimowe twarze spoglądają na nas nieśmiało z półmroku spowijającego tę najefektowniejszą część Kapitolu.

Skoro jednak o kamieniarzach mowa, to właśnie jednego z nich oskarża się o nieszczęścia, które prześladowały w przeszłości Kapitol.

Niezadowolony z warunków pracy miał on rzucić na budynek klątwę, ukrywając w budynku, wśród zdobionych liści wizerunek diabła. Rzeczywiście, pod koniec oprowadzania nasz wciąż podejrzany pan przewodnik pokazał nam diabelską twarz wyglądającą spośród rzeźbionego, roślinnego motywu. Zaznaczył jednak, że to mógł być zwykły żart, ot, taki chochlik. 

Opuściwszy budynek Kapitolu, dałam się ponieść powoli zanurzającym się w mroku, pustym ulicom. Szłam, przez chwilę bez celu, pogrążona w myślach o bankrutujących biznesmenach, dzielnych dozorcach, zdesperowanych artystach i setkach anonimowych kamieniarzy. Nie zastanawiałam się, czy któryś z duchów za mną nie szedł. Myślałam raczej o tym, jak dobrą decyzją okazał się przyjazd do Albany. Poznałam kolejny, niepozorny, choć niewątpliwie fascynujący kawałek amerykańskiej historii. 

Maja Klemp

Z CZYM KOJARZĄ WAM SIĘ LATA 90.?

Z brakiem internetu, komórek, kilkoma kanałami w telewizji, którą i tak oglądało się rzadko, bo lepiej było biegać z przyjaciółmi po osiedlu, robić akrobacje na trzepaku albo skakać w gumę. 

Z nagrywaniem piosenek z radia na kasetę, zbieraniem naklejek z donaldów i oklejaniem ścian plakatami z Popcornu. Tak jak pewnie większość z was, mam mnóstwo cudownych wspomnień z tamtych czasów i nie zamieniłabym swojego dzieciństwa i lat szkolnych na żadne inne. 

Dorastanie kojarzy mi się z jeszcze jednym – z kultowym, wyczekiwanym przez cały rok szkolny Kalendarzem Szalonego Małolata. Listy czytelników, dowcipy, zdjęcia ówczesnych idoli nastolatków, fragmenty piosenek, cytaty, horoskopy i wiele innych rzeczy, pochłaniały moją nastoletnią duszę przez długie godziny. 

Kochałam go nad życie i którejś bezsennej nocy, kilkanaście lat po wydaniu ostatniego egzemplarza i tysiące kilometrów od miejsca, w którym powstawał, naszła mnie myśl, że chcę znowu poczuć ten dreszczyk emocji, trzymając w ręku wyjątkowy kalendarz. Tym razem według mojego projektu. Zupełnie inny, ale mający coś z tamtego cudownego klimatu.

Od tej bezsennej nocy minęło kilka lat, pierwotny pomysł zmienił się wiele razy, ale udało mi się po raz trzeci stworzyć kalendarz, który jest unikatowy. Jest taki, jak sobie wymarzyłam, a kiedy przeglądam jego kolejne strony, myślę sobie, że my – Polki, kobiety, matki, córki, siostry, przyjaciółki, żony i kochanki, współautorki Kalendarza Polki – jesteśmy fantastyczne. Inspirujące, mądre i szalone. Otwarte na świat, seksowne i piękne. Jestem dumna i szczęśliwa, że mogłam na tych 300 stronach pokazać nas od najróżniejszych stron. I może mój Kalendarz Polki nie jest tak kultowy i popularny jak KSM, może nie sprzedaję co roku dwóch milionów egzemplarzy, ale pierwszy krok w tym kierunku zrobiłam. 

Bądźcie gotowi na kolejne, ja jestem!

5 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze