EmigracjaFelietonyislandzki

Pamiętny 2010 rok. Niewielkie państewko na środku Oceanu Atlantyckiego znane głównie z finansowego krachu sparaliżowało ruch lotniczy na całym świecie. Na twarzach prezenterów telewizyjnych próbujących wymówić nazwę lodowca, pod którym rozpętało się piekiełko, pojawiły się konsternacja, zdenerwowanie i zażenowanie. Czasem jak Islandia chce, to potrafi spowodować zamieszanie…

Zamieszała też w moim życiu, bo zamiast mówić teraz płynnie w ojczystym języku Victora Hugo, przyszło mi uczyć się islandzkiego, którym posługuje się marny procent ludzkości na naszej planecie. Ba, nawet nie wszyscy rezydujący na Islandii go znają. Z każdą wizytą w stolicy moja znajomość islandzkiego przydaje się bowiem coraz mniej. Szybciej pewnie dogadałabym się tam po polsku niż po angielsku, ale nie zawsze mam ochotę to sprawdzać. Jedyny wniosek, jaki mi się nasuwa po każdej z weekendowych wypraw do Reykjavíku jest taki, że gdyby to właśnie w tym mieście zaczęła się cała moja islandzka przygoda, nie byłabym językowo w tym miejscu, w którym jestem teraz. 

Nie wiem, czy północ wyspy to „jądro islandzkości”, ale to tutaj na ulicach słychać przede wszystkim islandzki, a bez chociaż podstawowej znajomości języka trudno znaleźć pracę, która wymaga kontaktu z klientem. Pandemiczne lato 2020 pokazało opisywany szeroko w mediach problem, z jakim borykali się starsi Islandczycy, podróżując po kraju. W restauracjach i innych punktach usługowych przeważa bowiem angielski, a nie przesadzajmy: na Islandii nie każdy emeryt potrafi się w tym języku porozumieć. 

Przyjechałam na Islandię na stałe dosłownie kilkanaście dni po zdaniu egzaminu licencjackiego na filologii romańskiej. Od dziecka chłonęłam języki, ale głównie te, które chciałam. Wszystkie mi szły oprócz niemieckiego i mogę jedynie przypuszczać, że to mój mózg postanowił, iż ten język nie przyda mi się nigdy w życiu i wypierał go z mojej pamięci zgodnie z popularną zasadą: zdać, zakuć, zapomnieć. 

Kiedy mój francuski zaczął na studiach nabierać pożądanego kształtu, moja duma przeplatała się z ekstazą do tego stopnia, że w piątkowe wieczory rozwiązywałam zadania z gramatyki bądź czytałam na głos przerabiany w trakcie tygodnia materiał. Włoskim też nie gardziłam i starałam się przynajmniej nadrabiać dobrą wymową, jeśli gramatyka zostawała gdzieś w tyle. 

Nie miałam żadnego planu co do islandzkiego.

Wylądowałam na lotnisku, wiedząc jednak, że mam pracę (którą zresztą dostałam pod warunkiem, że będę się uczyła tego języka) i teraz już męża Islandczyka u boku. Miesiąc później zapisałam się na kurs dla początkujących, który prowadziła wspaniała nauczycielka. Kiedy my coraz niżej pochylaliśmy głowy w poczuciu beznadziei, ona mówiła, że nie ma rzeczy niemożliwych. Kiedy po kilku miesiącach wreszcie coś kliknęło, poczułam uzależnienie od islandzkiego i sama nie wiem, jak do tego doszło. Nie pałałam żadną miłością do tej wyspy, a już szczególnie do tego języka, który w ustach rodowitych mieszkańców wcale nie brzmi jak język elfów, a sepleniąca kanonada.

Z czasem nabrałam jednak większego szacunku dla islandzkiego, głównie dlatego, że usłyszałam pozostałe języki nordyckie i uwierzcie mi, nie brzmiało to dobrze. Zaczęłam nazywać islandzki „francuskim północy” i skupiałam się na poszerzaniu słownictwa, bo dziwnym trafem wymowa od samego początku nie stanowiła dla mnie problemu. Czyżby pomógł tutaj wytrenowany aparat mowy?

Mąż mówi, że jestem jak gąbka, chłonę jak najwięcej, choć nie zawsze w stu procentach poprawnie. Po kilku latach nauki systemowej, zorganizowanej, z podręczników, zeszytów ćwiczeń, słowników trafiłam do językowej dżungli, kontrolowanego chaosu. Jestem jak dziecko, które słucha, obserwuje, wyłapuje konteksty i powtarza. Nie boję się otworzyć ust, a wydaje mi się, że to właśnie z tym strachem zmaga się najwięcej osób uczących się języka. Myślę, że wynika to z mojej, dość niskiej, samooceny. Otóż nie uważam siebie za szczególnie istotny element we wszechświecie. Jestem trybikiem w maszynie, rybką w oceanie i jest mi naprawdę wszystko jedno, czy ktoś mnie wyśmieje. Nie stoję wszak na żadnym piedestale, żeby się z niego stoczyć. Korona mi z głowy nie spadnie, bo jej po prostu nie mam.

Działam pomimo strachu, a jeśli ktoś zareaguje w nieprzyjemny sposób, to tylko jego problem, bo ja próbowałam. Żebym do tego doszła, musiało minąć sporo czasu, musiałam zaliczyć kilka załamań nerwowych i płaczliwych dni. Ze złości i bezradności potrafiłam opuścić kurs islandzkiego, bo przecież i tak dla Islandczyków zawsze będę helvítis útlendingur, czyli pieprzonym obcokrajowcem, a ci są na Islandii przecież tak bardzo potrzebni.

Relacja między językiem islandzkim, a ludnością napływową jest dosyć skomplikowana.

Panuje bowiem w społeczeństwie opinia, że np. Polacy nie uczą się islandzkiego. Oczywiście są wyjątki od reguły, sama znam kilka z nich i nigdy im nie dorosnę do pięt. Islandczycy zastanawiają się, co jest tego przyczyną. Obradują, tworzą praktycznie darmowe kursy, tłumaczą rządowe strony internetowe, zatrudniają nawet Polaków w administracji, oczywiście z bardzo dobrą znajomością islandzkiego. Wszystko świetnie, dopóki osoba taka jak ja, porozumiewająca się w języku islandzkim, dostaje korespondencję np. z Urzędu Pracy po polsku, a trzymając paszport w kolorze burgundowym jest witana na lotnisku słowami: „Dzień dobry pani Agnieszko”. Wtedy czuję, że moje językowe wysiłki zginą w czeluściach polskiego mini-państwa na wyspie na skraju Europy. I tak wracamy do punktu wyjścia: po co uczyć się islandzkiego, skoro wszędzie dogadamy się po polsku?

Nigdy nie nauczę się mówić biegle i poprawnie w tym języku, wiedziałam to od samego początku.

Ale tutaj liczy się proces. Nie narzuciłam sobie żadnych ram czasowych. W nauce języka nie ma punktu końcowego czy miejsca docelowego, a pytania w stylu „Po jakim czasie nauczyłaś się islandzkiego” nie mają dobrej, jednoznacznej odpowiedzi, bo ta nauka cały czas trwa. Na mój, powiedzmy, „sukces” złożyło się kilka czynników, które u innych osób chcących nauczyć się tego języka, mogą po prostu nie wystąpić.

Po pierwsze: od zawsze pracuję i niemalże przebywam wyłącznie z Islandczykami/osobami mówiącymi płynnie po islandzku. Nie dostawałam taryfy ulgowej od szefostwa i nie miałam znajomych wśród Polaków. 

Po drugie: żywo interesowałam się… wszystkim. Oglądałam wiadomości, islandzkie programy, reklamy w telewizji, przeglądałam dzienniki, a po trzech latach zaczęłam słuchać regularnie radia i podcastów. Do dziś nie mam w mieszkaniu żadnych polskich środków masowego przekazu. Nie mogę powiedzieć, że prowadzę polski dom, choć najchętniej czytam jednak książki po polsku. 

Po trzecie i chyba najbardziej żenujące: codziennie przez dziesięć minut czytam na głos książkę po islandzku. Pomyślicie sobie, że a na co, po co kobieta z trzydziestką na karku czyta na głos nie wiadomo komu, chyba publiczności składającej się z kieliszków w witrynie. Postanowiłam stworzyć ten nawyk w kwietniu, razem z kwadransem z francuskim, by nie zapomnieć tego języka. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Wyjazdy, odwiedziny, lato jednym słowem spowodowały, że francuska lektura nie przetrwała, ale islandzka wytrzymała próbę cięższych czasów i tym sposobem mam na koncie już kilka islandzkich książek. Czy rozumiem wszystko? Oczywiście, że nie. Czy sprawdzam wszystkie nieznane mi słowa w słowniku? Wiadomo, że nie. Chodzi o znalezienie kontekstu, ćwiczenie wymowy, przyjrzenie się gramatycznym formom, aspekt kulturalny i zachwyt nad czymś absolutnie nowym, które otacza mnie od kilku lat. Mądrzejsi ode mnie nazwaliby to zanurzeniem językowym. Stosowałam tę metodę, nawet o niej nie wiedząc.

Kiedy poleciałam za którymś razem do Polski, do domu rodzinnego, znalazłam tam kubek, który kupiłam podczas erasmusowego pobytu na Islandii. Było na nim napisane: Ég tala ekki íslensku, czyli: Nie mówię po islandzku. Z czasem napis zaczął się ścierać. Podejrzewam, że przy kolejnych wizytach zostaną na nim tylko nieczytelne białe plamy po literach.

I tak, potrafię wymówić Eyjafjallajökull.

Agnieszka Jastrząbek

4.2 5 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] że wciąż jest żywa w świadomości wyspiarzy, nie tylko we wspomnieniach. W wyniku aktywności wulkanicznej wyspa całkowicie zmieniła swoje oblicze, co jest widoczne na każdym kroku i niezmiennie […]