Za kilka dni minie 18 lat odkąd mieszkam we Włoszech. Jestem pełnoletnią, dojrzałą emigrantką, która już nie czuje się emigrantką.

Wyjechałam za granicę za głosem serca, ze świeżo uzyskanym dyplomem magistra wydziału prawa w Warszawie. Miłość do Niego, fascynacja Italią i życie nowożeńców amortyzowały pierwsze trudności. Zaciskało się zęby i żyło dalej.

Najtrudniejszym elementem moich pierwszych miesięcy na obczyźnie była tęsknota za moją wspaniałą warszawską rodziną. Był rok 2000, korzystanie z komórki nie było tak powszechne jak dziś. Internet był, ale nie miałam go w domu. Rodzice pisali do mnie listy, maile, faksy, dzwonili, a ja do nich, jednak to nie to samo. Tanie linie lotnicze zaczęły oferować połączenia dopiero kilka lat po mojej przeprowadzce. Odwiedzaliśmy się raz do roku.

Praca. Bardzo mi na niej zależało, ale bez znajomości języka mogłam najwyżej iść sprzątać. On zarabiał na rodzinę i całymi dniami był w biurze. Szukałam nowych znajomości, przyjaciół, ale wszyscy byli w pracy lub na uniwersytecie, a w mieście zostawały tylko osoby powyżej siedemdziesiątego roku życia. 

Do teściów mieliśmy jakieś 150 km, jeździliśmy na weekendy i były to dla mnie wspaniałe chwile, wszyscy razem, serdeczni ludzie. Jednak brakowało mi moich najbliższych, mniej czasu spędzałam z Nim… i okropnie męczył mnie ten ich język włoski. Peplali od rana do wieczora tak szybko, że już po godzinie byłam zmęczona i nie miałam siły, aby się skupiać na tym, co mówią, a co dopiero odpowiadać na nieustające pytania. Podobnie było, gdy wychodziliśmy gdzieś wieczorem ze znajomymi. Dwie godziny mogłam się uśmiechać i podtrzymywać rozmowę, ale wciąż byli to ludzie, których nie znałam. Szukałam wśród nich nawet przyjaciółki, niestety wszystko kończyło się tak samo: tak, do usłyszenia, zdzwonimy się, musimy się spotkać jeszcze raz… i cisza. Najpierw brałam to do siebie. Pytałam sama siebie, gdzie popełniam błąd. Doszukiwałam się przyczyn w fakcie, że jestem cudzoziemką, że nie pracuję, że nie mówię dobrze po włosku, że… nie wiem czemu.

Bycie obcokrajowcem nie jest łatwe. Jest się odciętym od korzeni, od przyjaciół, od polskiego chleba, od zwyczajów. Brakuje wszystkiego, najmniejszej głupoty, zapachu, smaku…. choćby serka waniliowego. Jak sobie z tym radzić?

Najlepiej nie żyć wspomnieniami, zapomnieć o przeszłości, wówczas proces wdrażania się w nowe życie jest lżejszy, a może nawet szybszy. Mnie przyzwyczajenie się do włoskiego życia zajęło więcej czasu, bo jak to mówią w Italii tenevo il piede in due staffe, co dosłownie oznacza, że miałam stopę w dwóch strzemionach, byłam w dwóch miejscach równocześnie. Należało się zdecydować – Polska czy Włochy? Teraz już wiem, że dla mnie najgorsze było to „zawieszenie” pomiędzy dwoma krajami.

Myślę, że lżejsza jest emigracja całą rodziną. Można podzielić się odczuciami, doświadczeniem i liczyć na zrozumienie. Mój mąż, choćby chciał, nie mógł mnie zrozumieć. Ja byłam rzucona w społeczeństwo, z którym nic mnie nie łączyło. Nawet pójść do zwykłych urzędów nie mogłam sama, zawsze z nim. Nie mogłam sama niczego podpisać. Brak praw i autonomii ścinał mnie z nóg. Bycie zależną, nawet od najbliższej osoby, doprowadzało mnie do szału. W Polsce, gdy tylko mogłam, zarabiałam na siebie, decydowałam za siebie, nie musiałam prosić o nic, do wszystkiego dochodziłam własnymi siłami. We Włoszech wszystko to zostało mi odebrane z dnia na dzień.

Teraz, z perspektywy czasu wiem, że tak to jest na emigracji.

Trzeba tylko zacisnąć zęby. Poczekać dwa lata, aż do otrzymania obywatelstwa. Uczyć się języka „nawet przez sen”. Wychodzić z domu, poznawać ludzi. Dostosować się do otaczającego cię świata. Praktycznie narodzić się na nowo, w innej kulturze i cywilizacji.

Dziś jestem pełnoletnią, dojrzałą emigrantką. Mam podwójne obywatelstwo. Znam świetnie dwa języki, ułożyłam sobie swoje polsko-włoskie życie. Paradoksalnie, choć nadal jestem emigrantką, już się nią nie czuję, moje dwa światy są pogodzone, a ja już nie cierpię. Może taka właśnie jest kolej rzeczy? Może ta emigrancka pełnoletność to nie tylko lata spędzone w innym kraju, a raczej odnalezienie wewnętrznego spokoju?

Ania Traczewska / PLorIT

4.2 6 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Anna
Anna
5 lat temu

Dokładnie rok temu podobnie jak autorka wyjechałam za granicę za głosem serca, ze świeżo uzyskanym dyplomem magistra zarządzania w Warszawie. Przed wyjazdem zrobiłam kurs językowy A2 , ponieważ chciałam się komunikować z ludźmi a włosi ani po angielsku , a co dopiero po polsku. Po przyjedzie zaczęłam pracować jako kelnerka i animatorka dla dzieci. Byla to praca poniżej moich kwalifikacji, trudno mi było zaakceptować nowa sytuacje, ale to był jedyny sposób na posiadanie własnych środków finansowych i poczucie niezależności. Okazało się ze, był to trafiony wybór ponieważ musiałam przez cale dnie “komunikować się” po włosku, wiec każdego dnia rozumiałam więcej,… Czytaj więcej »

I.
I.
5 lat temu

Ja wyjechalam do irlandii 12 lat temu i również nie potrafiłam się odnaleźć przez kilka lat. W pełni szczęście poczułam jak poszłam do pracy i zaczęłam poznawać ludzi różnych narodowości,wspaniałych ludzi i miłość życia. To była długa i piękna podróż. Teraz znowu jestem w Polsce,w której zamierzam się zestarzec i czuję dosłownie to samo jak na początku drogi w Irlandii. Strasznie tęsknię za zielona wyspa i mnóstwem rzeczy ale my ludzie potrafimy jeśli czegoś bardzo pragniemy.