Kocham Tatry, ale nadszedł już czas, by po raz kolejny spakować plecak i ruszyć przed siebie.

Najpierw czekają mnie dwa miesiące w nowym schronisku górskim, a potem Sri Lanka, jeden z krajów Azji, których jeszcze nie poznałam. Czeka także następny bilet w jedną stronę i kilka miesięcy na kole podbiegunowym. A co dalej? Ameryka Południowa i wspinaczka w Patagonii? Powrót do Azji? Któż to może wiedzieć…

Kilka lat temu, będąc jeszcze na studiach, myślałam o tym, jakby to było móc spakować się do jednego plecaka. Przenosić z miejsca na miejsce. Nie zapuszczać korzeni. Myślałam jedno, lecz robiłam drugie. Zasiedziałam się w swej jamie i gromadziłam coraz więcej rzeczy. Kupię, bo fajne. Nie wyrzucę, bo może się przyda. Niech leży. I tak przybywała rzecz za rzeczą. Przenosiłam się co prawda na trochę do innych krajów, zachowując jednak dawne mieszkanie, w którym leżał cały składzik manatek, tych mniej lub bardziej potrzebnych. Z perspektywy czasu wiem, że bez większości z nich mogłam się obyć już dawno.

W marcu 2015 roku nadszedł dzień zmiany.

Wyprowadzałam się już na amen. Kilka dni zajęło mi dojście do ładu z całym tym majdanem. Wszak wcześniej z mieszkania do mieszkania przenosiłam się samochodem dostawczym. A przecież nie będę tak jechać do Niemiec. Zaczęłam przebierać, oddawać, sprzedawać i wyrzucać. Stan posiadania znacznie się ograniczył. Przestałam kupować przedmioty, które nie są mi absolutnie potrzebne. Zaczęłam korzystać z tego, co mam do końca, aż się nie zużyje lub nie zepsuje i dopiero potem wymieniać. Każda kolejna przeprowadzka stawała się łatwiejsza. Do Tajlandii leciałam z 65-litrowym plecakiem, tym samym, który wcześniej nosiłam w góry. Zwiedził on ze mną kilka azjatyckich krajów. Gdy z kolei odbierałam bagaż na warszawskim Okęciu po dwóch latach pobytu w Wietnamie, zorientowałam się, że koty mają więcej klamotów niż ja sama.

Znalazłam się w Tatrach. I to właśnie tutaj moje cztery kąty zaczęły mieścić się w plecaku. Bo po cóż mi było wynajmować chałupę, jeśli co najmniej dwa tygodnie w miesiącu spędzałam w pracy na Hali Gąsienicowej? A mieszkanie… Nie dość, że kosztuje, to skoro jest, trzeba do niego wracać. A tym razem naprawdę postanowiłam nie zapuszczać więcej korzeni. Mieć wszystko, co jest mi naprawdę potrzebne, ze sobą, wciąż w tym samym plecaku. Daje to nieograniczone możliwości. Zostać w Tatrach cały miesiąc? Łazić od schroniska do schroniska? Czemu nie. Wyjechać na wycieczkę do Szwajcarii, zbiegając z gór i szybko jadąc na lotnisko, a potem pędzić z powrotem na Halę zaraz przed rozpoczęciem pracy? Też można. Trochę rzeczy pozostawionych w “depozytach” u bliskich, których często odwiedzałam było maleńkim oszustwem, lecz nieraz oszczędziło mi dźwigania. A ciuchy z serii “nie chcę ich nieść w góry, ale będę potrzebowała na drugą część tygodnia”, leżące w samochodzie kolegi, uratowały mnie przed wracaniem do schroniska całkiem przemoczoną po burzy.

Gdy nadszedł czas, by opuścić Tatry władowałam wszystko do plecaka i zeszłam na dół doliną Jaworzynki.

Wyprowadzanie się pieszo, ze wszystkim na raz? Kiedyś nigdy by mi się to nie udało. A do wyładowanego plecaka zmieściła się jeszcze zawartość jednego z depozytów zostawionych u koleżanki.

Bo już nie liczę tego, co mam. Liczy się to, czego doświadczam i co przeżywam. A zabieram ze sobą tylko wspomnienia i zdjęcia.

Anna Maślanka
0 0 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] Rzeczy mam bardzo niewiele i nie potrzebuję na nie specjalnego magazynu. To czego aktualnie nie mam ze sobą, będąc na Sri Lance (są to np. rzeczy zimowe, sprzęt do wspinania), leżą sobie w tak zwanych przeze mnie depozytach u bliskich. Generalnie stawiam na minimalizm i od jakiegoś czasu staram się nie kupować niczego, co nie jest mi absolutnie potrzebne. O mojej przygodzie z minimalizmem pisałam już na portalu: M1 w plecaku. […]